Służące do wszystkiego

Po Służące do wszystkiego Joanny Kuciel-Frydryszak sięgnąłem po skończeniu Granicy Zofii Nałkowskiej (powieści tak mocno tkwiącej w historii polskiej literatury, że nie czułem większej potrzeby pisania czegokolwiek na jej temat). Perypetie Justyny Bogutówny i jej związku z Zenonem Ziembiewiczem (w pamiętnym trójkącie relacyjnym, do którego wciągnięta została Elżbieta Biecka) natchnęły mnie do tego, żeby poczytać nieco więcej o służbie i służących w Polsce. O takiej naszej lokalnej wersji niewolnictwa, które trzymało się w naszym kraju całkiem nieźle, aż do okresu po 1945 r. A może w procesie decyzyjno-motywacyjnym przed sięgnięciem po tę książkę chodziło mi bardziej o postać matki Justyny Bogutówny, która niemalże do ostatniej chwili swojego życia "stała przy garach", o czym z uznaniem rozmawiały Panie z Towarzystwa, jedząc tradycyjne ciasto podawane przez Elżbietę Biecką na urodzinach Cecylii Kolichowskiej...?

Tak czy inaczej -- sięgnąłem w końcu po Służące do wszystkiego.

Najkrócej -- oraz bardzo lapidarnie -- określiłbym tę książkę jako "poprawną". Jej niewątpliwą zaletą jest to, że porusza wątek zmarginalizowany w świadomości społecznej -- tak jak robią to wielokrotnie przeze mnie zachwalana i polecana Historia słabych. Reportaż i życie w Dwudziestoleciu Urszuli Glensk czy Aleja Włókniarek Marty Madejskiej. Służące do wszystkiego to jednak książka o zdecydowanie niższym ładunku intelektualnym, zatrzymująca refleksję w pół drogi i pozostawiająca wyraźny niedosyt.

W znacznej części publikacja ta może okazać się przewidywalna i oczywista dla tych, którzy -- przynajmniej pobieżnie -- orientują się w temacie relacji społecznych w Polsce przed 1945 rokiem. W dużym skrócie: służba (a w szczególności służące, które od pewnego momentu zaczęły stanowić znaczny odsetek usługujących w polskich domach) miała przekichane. Służące musiały mieszkać w urągających ludzkiej godności warunkach, zarabiały gorzej niż źle, stawały się ekonomicznie (a przez to i życiowo) ubezwłasnowolnione i całkowicie zależne od łaskawego oka "państwa", służba była notorycznie wyzyskiwana.

Fragmentami, przy których nieco żywiej zabiło mi serduszko (zapewne ze względu na "spaczenie zawodowe") były te poświęcone kwestiom urbanistycznym i prawnym.

Rozdział "Kuchennymi schodami" autorka poświęciła kwestii organizacji przestrzeni -- zarówno w skali budynku, jak i skali mieszkania. Mowa tu o rzeczonych kuchennych schodach, czyli -- często -- odrębnej klatce schodowej (o gorszych parametrach użytkowych niż główna klatka schodowa), przeznaczonej dla służby oraz "technicznej" obsługi mieszkań. Mowa jest również o rozwiązaniach związanych z aranżacją mieszkań, w których wyznaczano miejsce dla służby. Przy czym słowo "miejsce" mogło oznaczać również legowisko zlokalizowane nad ustępem.
Własny pokój dla służącej to luksus, dlatego komunizujący synowie Bromberga nie gorszą się, że taki ciasny. Najwięcej służących śpi w kuchni, na rozkładanym łóżku. [s. 143]
Kiedy w 1919 roku Ministerstwo Pracy układa ankietę dla służących, aby zorientować się w ich sytuacji, wyniki są fatalne. (...) Spie na pawlaczu nad samą  wygutką nawet rezerwuar wychodzi tak ze moje łużko zaraz pod nim stoi, wilgoć że jak rano wstanę to jestem tam omdlała że się podnieść nie mogę z puł godziny to wprost bez przytomności jestem ledwie się ściagnę po drabinie i zaczerpne tego powietrza kołuje się mnie w głowie tak jestem na siłach wyczerpana strasznie. [s. 148]
Na kartach książki ciekawie też zostało ukazane, jak bardzo jest się zakładnikiem swoich czasów (to jest jeden z tematów, które warto byłoby podrążyć). Mam w pamięci wiele rozmów z M., w trakcie których mówiła mi o antysemityzmie -- czy może bardziej o stosowaniu antysemickich klisz pojęciowych -- przez ludzi, których nigdy o antysemityzm byśmy nie posądzili. Kojarzymy bowiem ideologicznie antysemityzm z ugrupowaniami endeckimi (które bez wątpienia antysemickie były), nie zaś z działaczami lewicowymi czy pisarzami o poglądach socjalistycznych. Jednak stereotypy są jednym z podstawowych elementów ekonomii myślenia, dlatego nie jesteśmy od nich wolni.

Podobnie sprawa ma się z podejściem do służby i służących wśród przedstawicieli przed(pierwszo)wojennej i międzywojennej lewicy. Wrażliwość społeczna wrażliwością społeczną, ale życie bez "służącej do wszystkiego" było wprost nie do pomyślenia. Tym bardziej, że z kart książki Joanny Kuciel-Frydryszak dowiemy się, że posiadanie jednej służącej nie wiązało się z dużym wysiłkiem ekonomicznym. Na utrzymywanie służby pozwolić sobie mogły nawet średnio zamożne gospodarstwa domowe. A teraz zastanówcie się na chwilę nad tym, kto na tym "niskim koszcie" służby był najbardziej stratny.
Socjalistka Zofia Moraczewska, która zabiega w pierwszym Sejmie II RP o objęcie służących opieką prawną, skarżąc się w 1922 roku na własną służącą, pisze w liście do siostry: Bieda ze służbą. Dotychczasowa sługa - porządna kobieta, ale strasznie nieporadna, ciężka, ordynarna. W pokoju wcale użyć jej nie można, bo porusza się w swoich ogromnych zabłoconych butach i patrzeć na nią nie mogę. Można ją będzie użyć w ogrodzie. W mieszkaniu trzeba będzie posługiwać się raczej jej córką, 12-letnim dzieckiem, o ile się potrafi czegokolwiek przyuczyć. [s. 167-169]
Drugim tematem, który wydał mi się niezwykle interesujący (i który fajnie byłoby pogłębić) są kwestie prawne związane ze służbą (kolejne spaczenie zawodowe). Status prawny służby (i służących, bo o nich przede wszystkim mówimy) fajnie pokazuje, że nie ma rzeczy oczywistych -- szczególnie w prawie, które w całości jest jedynie wyrazem umowy społecznej. Można przywołać dość oklepany już przykład praw wyborczych dla kobiet. Dziś dla zdecydowanej większości mieszkańców Polski oczywistym wydaje się to, że kobieta na równi z mężczyzną ma prawo zarówno do wybierania, jak i bycia wybieraną. A co powiedzieć na zakaz posiadania majątku przez kobietę? Albo na zakaz ustalania ojcostwa dziecka?
(...) w Kongresówce obowiązywał kodeks cywilny Królestwa Polskiego ustanowiony w 1825 roku z fatalnym artykułem 305 brzmiącym stanowczo: "poszukiwanie ojcostwa jest zabronione". Dziecku nieślubnemu nie wolno było nosić nazwiska ojca, zakazane było także roszczenie jakichkolwiek praw majątkowych. Mimo, że od roku 1913 dopuszczano możliwość ubiegania się o alimenty, to jednak sądy nadal brały pod uwagę argument exceptio plurium concumbentium, czyli zarzut współżycia matki dziecka z wieloma mężczyznami, który w praktyce blokował sądowe ustalenie ojcostwa. Michał Orzęcki w artykule Rodzina dziecka nieślubnego komentuje, że na takich rozprawach w sądach grodzkich chętnie pojawiają się "znajomkowie ojca", którzy zeznają, że kobieta "prowadziła się nienormalnie" i dlatego nie wiadomo, czyje jest dziecko. [1]
Podobnie ma się rzecz ze służącymi. Bez przesady można powiedzieć bowiem, że z formalnego punktu widzenia relacje ze służącą jako żywo przypominały relacje niewolnicze. Służącą można było bić, służąca co do zasady nie mogła odejść ze służby, zakres oraz czas pracy służącej nie był w żaden sposób unormowany. Nadmierne obciążenie pracą nie było powodem, dla którego służąca mogła wymówić służbę.
Prawo pozwala bić służącą. Artykuł 17 obowiązującego w Galicji rozporządzenia (Regulamin dla ludzi służebnych, Lwów 1865) dopuszcza kary cielesne "umiarkowane i nieszkodliwe" dla zdrowia Równie rygorystyczne prawo działa w pozostałych zaborach. W Królestwie Polskim jest to ustawa z 1860 roku, w zaborze pruskim kodeks cywilny z 1896 r. Dopuszczają one karę chłosty za nieposłuszeństwo. (...) Sytuacja służby jest bezprecedensowa. Służba domowa jest poza prawem. Umowa, zwykle ustna, określa, na jaki okres służącą się najmuje, i niewiele więcej, listę obowiązków sporządza chlebodawca nikt tego nie nadzoruje. Służba nie ma zagwarantowanego prawa do wypoczynku ani urlopu. (...) Służąca może odejść ze służby tylko wtedy, gdy w związku z wykonywaną praca jej życie lub zdrowie jest zagrożone. Albo gdy pan próbuje ją "nakłonić do uczynków przeciwnych prawu lub obyczajom, nie daje słudze niezbędnej żywności lub umieścił ją w miejscu szkodliwym. [s. 159-160]
Porzucenie służby było traktowane jak przestępstwo, za które można było zostać osadzonym w zakładzie karnym [s. 160]. Z opisów codziennych zmagań służących wynika, że nawet te nieliczne ograniczenia -- związane z ochroną życia lub zdrowia, zakazem umieszczania w szkodliwych warunkach czy zagwarantowaniem niezbędnej żywności -- były jedynie iluzoryczną formą ochrony. Interpretacja nieostrych pojęć niemal każdorazowo pozostawała po stronie zatrudniającego.

Trzeba dodać do tego kwestię "książeczek" -- obowiązujących w Warszawie do lat 20. XX wieku (zniesionych przy protestach kobiet z bogatszej części społeczeństwa, które żądały ich przywrócenia [por. s. 166]). Książeczki te, zgodnie z prawem, w czasie służby pozostawały "u państwa". Po zakończeniu służby służąca była zobligowana do oddania swojej książeczki w ciągu doby do Wydziału Kontroli służących. Od tego czasu służąca mogła pozostawać bez pracy przez miesiąc -- i to wyłącznie za zgodą urzędu [s. 161-164].

Nie bez znaczenia dla kształtowania się prawodawstwa związanego ze służbą mógł być wysoki stopień feminizacji tego zawodu. Funkcje "męskie" (a przynajmniej kojarzone z mężczyznami), takie jak lokaj, kamerdyner czy odźwierny, były w zdecydowanej mniejszości. Tym bardziej, że pojawienie się tzw. "służących do wszystkiego" było związane z ubożeniem społeczeństwa po I wojnie światowej (por. s. 57). Na liczniejszą służbę -- w przeciwieństwie do jednej służącej ("dochodzącej" lub "na stałe") mogła pozwolić sobie niewielka grupa ludzi.

Pojawiały się oczywiście próby zmiany tego stanu rzeczy, o których dość obszernie pisze na kartach książki Joanna Kuciel-Frydryszak w rozdziale Baczność, towarzyszki służące [s. 299 i nast.]. Projekt ustawy, przygotowany przy wsparciu organizacji społecznych przez Ministerstwo Pracy, pojawił się w Sejmie w maju 1920 r. [s. 304].

I przy tej okazji pojawiły się dwa zaskoczenia.

Po pierwsze projekt ustawy miał referować w Sejmie wywodzący się z chadecji ksiądz Zygmunt Kaczyński, będący jednocześnie działaczem katolickich związków zawodowych. Intuicja prowadziłaby nas raczej w stronę organizacji socjalistycznych, których działaczki aktywnie pracowały nad poprawą dobrostanu służących. Być może, poza samą poprawą sytuacji zawodowej służących, chadecji mogło chodzić o przeciągnięcie na swoją stronę części elektoratu robotniczego. Nie bez znaczenia były też głosy wyborcze samych służących -- kobiet, które prawa wyborcze uzyskały zaledwie niecałe 2 lata wcześniej. Jak się zaś okazało, kobiety były niezwykle skłonne do oddania swojego głosu wyborczego na siły narodowe, w tym endeckie.
Lewica padła ofiarą własnej postępowości - jak napisał Ludwik Hass w analizie wyborów 1919 roku: "Rozmiary swego sukcesu blok prawicowy zawdzięczał w poważnym stopniu masowemu głosowaniu na jego listę [...] kobiet, które po raz pierwszy dopuszczone do udziału w wyborach stanowiły [...] potężną rezerwę reakcji" [2]
Na Centrum Kobiece, oczekujące poparcia tysięcy warszawianek, głosowało zaledwie 51 osób, a więc chyba nawet nie wszyscy członkowie rodzin. [3]
Drugim zaskoczeniem było to, kto stanął na przeszkodzie do uchwalenia -- po części dość postępowych -- przepisów, które miały ulżyć ciężkiej doli służących. Nie była to endecja (w dyskusji za projektem opowiadała się m.in. posłanka Gabriela Balicka-Iwanowska - por. s. 307-308), nie byli to komuniści, z oczywistych przyczyn nie były to również ugrupowania socjalistyczne (choć krytykowały niektóre z proponowanych zapisów projektu, por. s. 309). Okoniem stanęło środowisko narodowo-chłopskie, skupione wokół Narodowego Zjednoczenia Ludowego. Nie wiem jednak, czy chodziło o nieskrępowane podtrzymanie tradycji służby dworkowej, czy zagrożenie dla wykorzystywania służby przy pracach rolnych. Być może i o jedno, i o drugie.

Jak pisze autorka, komplikacje z ustawą zaczęły się podczas czytania projektu 6 grudnia 1921 r. [s. 307].
Z krytyką ustawy wystąpił (...) Ignacy Góralski, rolnik, poseł konserwatywnego Narodowego Zjednoczenia Ludowego. Nie podobało mu się, że ustawa dopuszcza, aby służąca mogła się zatrudnić bez zgody męża. I za niedorzeczność uznał, że ustawa zabrania zlecania służącym prac zagrażających życiu. (...) Góralski sprzeciwiał się również ograniczeniu czasu pracy służących. (...) Płatne urlopy zupełnie nie mieściły się w jego głowie, a już zupełnie nie rozumiał, dlaczego służąca ma nie dźwigać. [s. 309].
W zastrzeżeniach posła Góralskiego można dostrzec też doświadczenia pracy na roli, gdzie zagrożenie zdrowia -- a nawet życia -- było powszechne, czas pracy był wyznaczany przede wszystkim przez porę roku i warunki atmosferyczne a ciężka praca fizyczna była chlebem dnia powszedniego (nie wiadomo, czy dla samego posła Ignacego Góralskiego, ale dla wielu rolników -- z pewnością). Ustawa nie miała dotyczyć jednak jedynie obszarów wiejskich, a poza tym -- siebie można oszczędzić, członkowie rodziny również mogli (teoretycznie) dopominać się pewnych praw lub liczyć na ulgi, jednak w przypadku służby mówimy o ludziach całkowicie zależnych, praktycznie pozbawionych jakichkolwiek praw czy możliwości obrony.

Przeciw ustawie wypowiadali się także -- zgodnie z fragmentami zamieszczonymi w publikacji -- posłowie Stefan Sołtyk (Narodowe Zjednoczenie Ludowe) [s. 313] oraz Jan Potoczek (Polskie Stronnictwo Katolicko-Ludowe)
Ustawa o służbie domowej głosem większości (za 104, przeciw 74) odesłana została do komisji i tam przepadła na wieki. [s. 315]
Autorka napisała przy tym, że "bogate chłopstwo zupełnie bezinteresownie tę ustawę storpedowało [s. 316]. Nie ująłbym tego w ten sposób, bo interes w tym bojkocie jest aż nazbyt widoczny, aby bojkot uznać za bezinteresowny. Interes ten oceniać można różnie (ja przykładowo oceniam go zdecydowanie negatywnie), ale nie zmienia to nic w sprawie jego (nie)istnienia. Na dodatek z "utknięcia" projektu ustawy w komisji sejmowej można wywnioskować, że nie tylko "bogatemu chłopstwu" nie w smak było jej przyjęcie. Trudno mi uwierzyć w aż tak dużą siłę przebicia tych stronnictw politycznych, której nie dałoby się przemóc (w jakimkolwiek wymiarze) siłami endecji i socjalistów.

"Służba" (jako konstrukt społeczno-ekonomiczny) znikła w efekcie przemian po 1945 r., czyli w czasie tej niewdzięcznej "komuny". Nie jestem jednak całkowicie pewien -- i nie chciałbym się o to zakładać -- czy więcej w tym było zamysłu politycznego, czy jednak zmian w strukturze społeczno-demograficznej oraz w sferze ekonomicznej, będących dramatycznym wynikiem II wojny światowej. Myślę, że jednak to drugie -- że powojenni komuniści nawet nieszczególnie musieli coś z tym robić. Ale to już temat na osobne badania, które warto byłoby podjąć.

Przypisy:
[1] Urszula Glensk: Historia słabych, s. 276-277]
[2] Jarosław Tomasiewicz: Polska Ludowa 1.0, Nowy Obywatel, nr 28 (79), zima 2018.

Książka:
Joanna Kuciel-FrydryszakSłużące do wszystkiego, wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018. ISBN: 978-83-65973-81-8.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nadzorować i karać. Narodziny więzienia

Archipelag GUŁag

Opowieść podręcznej