Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę

Nigdy tego nie robię, ale tym razem nie mogę się powstrzymać, żeby nie zacząć wpisu cytatem z tej publikacji:

Wklejanie, remiksowanie, mieszanie, pożyczanie, kopiowanie - kradzież - intelektualnej własności w sieci stała się wszechobecną działalnością w internecie. A to powoduje zniekształcenie i wypaczenie naszych wartości. [s. 137]

I tym sposobem, w dwóch zdaniach i w skondensowanej formie, przekazałem dużą część przesłania książki Andrew Keena Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę. Pomieszanie z poplątaniem, niesamowicie duże skróty myślowe (to bardzo życzliwa interpretacja), nieznajomość -- lub zupełna ignorancja -- autora odnośnie tego, w jaki sposób rozwijała się przez stulecia "nasza" kultura, której teoretycznie z taką żarliwością stara się bronić (protip: remiksowanie, mieszanie, pożyczanie i kopiowanie są w nią wpisane praktycznie od jej zarania -- w zasadzie stanowią, jak by to ująć w popularną ostatnio frazę, element jej DNA). Celnie, choć jednocześnie również dość prowokacyjnie, ujął tę kwestię Jerzy Jarniewicz w swojej książce Tłumacz między innymi. Szkice o przekładach, językach i literaturze, pisząc:

(...) czy w kulturze obowiązuje prawo własności? Czy ta kategoria z ekonomii i prawa wzięta ma rację bytu w kulturze? Kultura to przecież nie parcele ani kamienice. Kultura przechwytywaniem się żywi. [ [1], s. 63]

A do tego wrzucić te wszystkie tematy i ustawić obok pojęcia "kradzież" (a może nawet je z nim zrównać...?), to już chyba tylko ktoś taki jak Andrew Keen potrafi.

I nie, nie jest to fragment odosobniony, drobna nieścisłość lub faux-pas autora. Ta książka jest pełna tego typu fragmentów. Dlatego z przykrością muszę stwierdzić, że już naprawdę dawno nie czytałem tekstu tak słabego intelektualnie.

Warto też uzupełnić powyższy cytat o pewne wyjaśnienia pojęć. Oryginalny tytuł publikacji (The Cult of the Amateur: How today's Internet is killing our culture) moim zdaniem znacznie lepiej oddaje nastawienie oraz intencje autora. Bo, po pierwsze primo, całość naprawdę jest napisana w duchu "zabijania kultury" (brzmi mocniej niż jej "niszczenie", prawda?) przez szerokopasmowe sieci oraz świat Web 2.0. Po drugie primo zaś autorowi nie chodzi o jakąkolwiek kulturę, ale o _naszą_ kulturę (cokolwiek autor ma na myśli), opierającą się na judeochrześcijańskiej etyce. Wartości etyczne z niej wynikające -- zdaniem autora -- zostały "wyrzucone do pliku Kosz na pulpicie naszego komputera." [s. 137].

A ten blog -- jak się już pewnie dawno domyśleliście -- jest elementem budującym Imperium Zła cyfrowego świata Web 2.0, który jest kolejnym dowodem na szkodliwość kultu amatora.

:-)

Nieskończona liczba blogów przyprawia o zawrót głowy do tego stopnia, że podważa kategorie prawdy i fałszu; nie wiemy, co jest realne - a co wymyślone. [s. 27]

Tak, dobrze widzicie. Autor który praktycznie bezkrytycznie podchodzi do wiarygodności i funkcjonowania tzw. "starych mediów" (czymkolwiek one są, ale do tego pewnie wrócę później...) zdaje się sugerować, że trudności w rozróżnieniu prawdy od fałszu w -- szeroko rozumianym -- komunikacie medialnym pojawiły się wraz z rewolucją internetową świata Web 2.0. Pomijając już to, że do podważenia takiego komunikatu wystarczyłaby chwila głębszej refleksji [2], autor pisząc swoją pracę najwidoczniej nie dotarł do tego, że słowo "dezinformacja" zostało stworzone w języku rosyjskim (дезинформация) już w XIX wieku przez dodanie przedrostka 'dez' (дез), oznaczającego zaprzeczenie, do słowa informacja (информация).

W tym miejscu lądujemy w epoce industrialnej, w której -- dzięki gwałtownemu rozwojowi tzw. "starych mediów" (prasa) -- szybkości i intensywności nabiera również obieg informacji, wraz z którym na szerszą skalę pojawia się też "dezinformacja", prowadząca do "podważenia kategorii prawdy i fałszu", trudności w rozpoznaniu tego, "co jest realne - a co wymyślone".

Cóż, autor teoretycznie mógłby dziś z łatwością dowiedzieć się o tym korzystając z powszechnie dostępnej wiedzy zgromadzonej na Wikipedii, ale -- hej! -- Wikipedia jest dla niego kolejnym źródłem zła, przyczyną zniszczenia "naszej kultury", przejawem "kultu amatora". I zawiera niewiarygodne informacje, błędy i przekłamania. Nie to co poważna publikacja Andrew Keena, który uparcie twierdzi, że "przed epoką Web 2.0 naszą kulturę intelektualną stymulowało staranne kolekcjonowanie prawdy (...)" [s. 84]. Autor rozjeżdża się z faktami jeszcze w wielu innych miejscach swojej książki, pisząc np. że

W tradycyjnych mediach zajmujących się wiadomościami nie istnieje coś takiego jak anonimowość. Artykuły i felietony zawsze są podpisywane imieniem i nazwiskiem autora, reportera odpowiedzialnego za prezentowane w nich treści. [s. 86]

Myślę, że tyle znęcania się nad wiedzą (?) autora powinno na razie wystarczyć. Wracając jednak do krytykowanej przez niego wielokrotnie idei Wikipedii.

Każde odwiedziny na darmowej stronie Wikipedii oznaczają utratę jednego czytelnika dla profesjonalnie przygotowanej i zredagowanej encyklopedii Britannica. [s. 45]

Jeżeli będziecie próbowali w tej książce znaleźć jakiekolwiek badania czy inne dane potwierdzające tezę "Encyklopedia Britannica [w wydaniu papierowym?] jest zdecydowanie lepsza niż jakakolwiek informacja podana na stronach Wikipedii" -- Godspeed You! Black Emperor, jak mawiali starożytni Druidzi. Jest lepsza dlatego, że jest lepsza, przygotowywana przez profesjonalistów -- którzy, jak mówi definicja -- nigdy się nie mylą, są obiektywni w każdym calu oraz mają pełny oraz nieograniczony dostęp do wiedzy. Przesadzony sarkazm, ale przecież drodzy P.T. Czytelnicy i Czytelniczki sami wiecie, w czym rzecz. Wikipedia nie jest z samego faktu powszechnej dostępności edytowana jedynie przez amatorów (to raz), artykuły na Wikipedii zawierają błędy, tak samo jak błędy można odnaleźć w pojedynczych hasłach na stronach zasłużonej Encyklopedii Britannica (to dwa), artykuły na stronach Wikipedii się dezaktualizują, tak samo jak teksty w papierowych wydaniach Encyklopedii Britannica -- ale w tym pierwszym przypadku znacznie łatwiej je poprawić lub zaktualizować (to trzy). I można tak jeszcze długo i gęsto, w zależności od tego, jak intensywnie będziemy skrobać.

Na dodatek niemal równo 9 lat temu (w połowie marca 2012 roku) wydawca Encyklopedii Britannica poinformował, że od edycji 2012 wszystkie kolejne dostępne będą jedynie w wersji cyfrowej [3]. Rewolucja cyfrowa Web 2.0 zrobiła czujnemu badaczowi i wielkiemu miłośnikowi "naszej kultury" dobry żart, pisząc po latach swoiste post scriptum do jego książki. Książka Andrew Keena, jeżeli można tak to ująć, zestarzała się naprawdę źle.

We wstępie do książki, który napisał prof. Kazimierz Krzysztofek, możemy przeczytać, że autor publikacji (Andrew Keen) jako "totalny krytyk Web.2.0" - krytykuje także jego entuzjastów, wśród nich twórcę licencji Creative Commons [s. 12]. Cóż, 2021 rok mówi mi, że licencje CC (gdzie autorzy prac dobrowolnie udostępniają je do wykorzystania przez nieograniczoną liczbę osób) mają się całkiem dobrze i są chętnie wykorzystywane. A jak się tam ma książka Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę? 

Duża część (a może nawet zdecydowana większość) refleksji autora to niczym niepoparte, bezpłodne intelektualnie fantazje. Tak przykładowo wygląda fragment jego przemyśleń na temat promowania amatorszczyzny na platformach typu YouTube (młodsi Czytelnicy i Czytelniczki MySpace'a mogą już słabiej kojarzyć), na czym tracą profesjonalni muzycy, mający problem z promocją wysokiej jakości sztuki, zalewanej przez internetowe samizdaty

Surfowanie w blogosferze lub przesłuchiwanie miliona zespołów na MySpace, przeglądanie dziesiątków milionów filmów na YouTube, by znaleźć jeden lub dwa blogi, piosenki lub filmy, które są rzeczywiście czegoś warte, tak naprawdę nie jest możliwe, jeśli mamy własne życie lub pracujemy w pełnym wymiarze godzin. [s. 49]

Teraz można spróbować sobie odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań: dlaczego tylko jeden lub dwa blogi / jeden lub dwa utwory są coś warte, nie zaś 10, 20 czy 100? Być może dlatego, że tak uważa autor. To mu w zupełności wystarczy żeby o tym napisać książkę. Najwidoczniej też, jako wybitny _ekspert_od_wszystkiego_ jest w stanie ocenić co jest naprawdę dobre lub naprawdę złe (i chyba przejrzał ten milion blogów oglądając milion filmów). Jednocześnie jednak gani i tępi w książce odejście od zaufania do roli ekspertów -- w świecie, w którym ekspertem jest lub może być każdy. Dopiero na końcu zaś nawiązał do tego, że tych mediach (YouTube, MySpace) mogą z czasem pojawić się również ci znani oraz utytułowani ze swoimi utworami.

Tak, myślę że można bez zbędnej przesady napisać, że na portalach opartych o zaangażowanie samych użytkowników pojawia się dużo niskiej jakości materiałów (pytanie dodatkowe: czy materiały wypuszczane przez "profesjonalistów" zawsze są najwyższej jakości?). Ale stawianie sprawy w taki sposób, w jaki robi to autor Kultu amatora to niewyobrażalna chucpa. Rzekłbym również -- pierwszej wody amatorszczyzna.

"Sztuczna inteligencja to marny substytut dobrego gustu" [s. 49] napisał autor -- pomijając zupełnie to, że (w jakiejś części) działanie algorytmów jest formowane przez tego, kto i do czego iż używa. Być może tego "dobrego gustu" w którymś momencie zabrakło ich użytkownikowi, który "agencję towarzyską" potrafi nazwać "sklepem z żywym towarem" [s. 160] [4].

I to nie tak, że nie jestem w stanie zgodzić się z żadną z uwag poczynionych przez autora Kultu amatoraAndrew Keen pisał swoją książkę w zupełnie innym miejscu internetowego świata (można nawet powiedzieć, uwzględniając tempo rozwoju usług cyfrowych, 'wieki temu'). Nie zwracano wówczas tak dużej uwagi na część zagrożeń związanych z rozwojem sieci, które dopiero teraz, bardzo powoli, przebijają się do zbiorowej wyobraźni internautów (oraz do świadomości rządów, które próbują te ciemne sfery internetu regulować -- zgodnie zresztą z wolą autora Kultu amatora).

Jako miłośnik niewielkich księgarni całym sercem kupuję jego historię o likwidowanym sklepie muzycznym  Tower Records [s. 102-108], który -- swoją drogą -- dzisiaj jako marka ma swoje miejsce w cyfrowym świecie. Inna rzecz, czy np. w Polsce małych, lokalnych księgarni w większym stopniu niż internet nie zabija chory rynek wydawniczy (którego wykwitem są duże sieci handlowe i współpracujący z nimi dystrybutorzy, z którymi co jakiś czas wydawnictwa mają duże problemy [5]).

W książce autor już wtedy dostrzegał zagrożenia związane z dużymi sieciami społecznościowymi (Facebook). Widział problemy związane z szeroką (i darmową!) dostępnością dużej liczby tekstów, które ograniczyły płatności za materiały dostępne w internecie (gdzie, jak wiadomo, _wszystko_jest_za_darmo_). Z tych rozwiązań dopiero teraz, po latach, wydawcy się wycofują, ukrywając coraz więcej rzeczy za płatnymi subskrypcjami. I ja to szanuję, bo widzę duży sens w płaceniu za czyjąś pracę. Autor opowiadał się zdecydowanie w książce za koniecznością zwiększenia ochrony prywatności w sieci -- świadomość dotycząca zagrożeń w tym zakresie dopiero dziś powoli kiełkuje w społeczeństwie, a władze (krajowe i międzynarodowe) próbują narzucić globalnym korporacjom nieco twardsze warunki gry (lubicie RODO, prawda?).

Jednak kiedy autor pisze

"(...) naszym wyzwaniem w obliczu cyfrowej technologii XXI wieku jest ochrona dziedzictwa mediów głównego nurtu oraz obowiązujących od dwustu lat przepisów chroniących prawa autorskie. Naszym celem powinno być zachowanie naszej kultury i wartości, przy jednoczesnym czerpaniu korzyści z możliwości oferowanych przez internet." [s. 170]

to mi się rzadki włos jeży na głowie. Bo czym są te media głównego nurtu? Chodzi o telewizję i radio, które dekady temu znacznie ograniczyły oddziaływanie prasy? Czym są te "obowiązujące od 200 lat" przepisy chroniące prawa autorskie? Czy w swojej istocie przypominają one autorowi nakazy boskie, prawo objawione, czyli -- zgodnie z wiarą katolików, żydów, muzułmanów -- są stałe i niezmienne? [a i to jest niesamowicie dużym uproszczeniem, zafałszowującym realny obraz świata].

Chcąc pracować na rzecz wartości, które teoretycznie próbuje chronić dzięki swojej książce Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę, bardziej by się przysłużył im pisząc ją znacznie mądrzej, z większym zasobem wiedzy i większą pokorą.

Czy ten cyfrowy świat, pełen zagrożeń (tak samo, jak ten "rzeczywisty", tyle tylko, że innych) jest warty aż tak mocnego i całościowego potępienia? Krytyka? Tak, ale -- Borze Tucholski -- nie tak ostentacyjna, jednowymiarowa, bezrefleksyjna i w gruncie rzeczy tępa. Czy ten cały cyfrowy świat (internet z Web 2.0, opisywany jako "duże, moralne zagrożenie" [s. 118]) doprowadził do upadku kinematografii, który to upadek wieścił autor? [s. 118]. Odpowiedzcie sobie na to pytanie sami z perspektywy roku 2021 r., w rzeczywistości szalejącego po świecie COVID-19.

Czasami warto zachować trochę więcej dystansu wobec świata, który -- najwidoczniej -- nie zawsze się w 100% rozumie.

Przypisy

[1] Jerzy Jarniewicz, Tłumacz między innymi. Szkice o przekładach, językach i literaturze, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2018.

[2] Jeżeli zaciekawiłby Was wątek funkcjonowania mediów w okresie 'przedinternetowym', na początek mogę polecić m.in. książkę Marcina Krzanickiego Fotografia i propaganda. Polski fotoreportaż prasowy w dwudziestoleciu międzywojennym.

[3] Wiktor Szpunar, Czy Wikipedia wygrała walkę z Britanniką?, PC World, 16.03.2012.

[4] Chciałbym też zobaczyć kiedyś ten fragment w oryginale, bo aż trudno mi uwierzyć, że tłumaczkom (!) -- Małgorzacie Bernatowicz oraz Katarzynie Topolskiej-Ghariniaż -- aż do tego stopnia zabrakło wyczucia, żeby użyć tego typu określenia. Albo determinacji, żeby przynajmniej w przypisie to skomentować.

[5] Przeczytaj m.in.: Tomasz Węcki, Jak Empik zarabia na niesprzedawaniu książek, SpisekPisarzy, 10 lutego 2015; Grzegorz Lindberg, Jak doić wydawców?, Newsweek 04.10.2011 (ostatnia aktualizacja: 29.01.2012).

Książka

Andrew Keen, Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę (The Cult of the Amateur: How today's Internet is killing our culture), tłumaczenie Małgorzata Bernatowicz, Katarzyna Topolska-Gharini, Wydawnictwo Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2007. ISBN: 978-83-60807-25-5.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nadzorować i karać. Narodziny więzienia

Archipelag GUŁag

Beksińscy. Portret podwójny