Wiara i wina. Do i od komunizmu

Wiara i wina. Do i od komunizmu Jacka Kuronia ma w sobie ten dyskretny urok książek politycznych, wydawanych w Polsce na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. Nie potrafię napisać, co w głównej mierze mogło decydować o ich powstawaniu (to zawsze sprawa niezwykle indywidualna) -- potrzeba rozliczenia się z przeszłością, chęć zabrania głosu w "dziejowym momencie", wola włączenia się w toczące się dyskusje na temat przyszłości, ale również właśnie domykanej (jak mogło się wówczas wydawać) przeszłości. Tak czy inaczej -- w kategorie te wpisuje się autobiografia Jacka Kuronia.

Jacek Kuroń nie jest już dziś osobą, która porusza imaginaria społeczne po lewej stronie sceny politycznej. O jego współtowarzyszu wielu opozycyjnych przygód, Karolu Modzelewskim, zbiorowa świadomość fejsbukowych komcionautów przypomniała sobie niemal równo rok temu, kiedy tenże w wieku 82 lat przeniósł się na połoniny niebieskie. Być może pamięć na chwilę odżyje, jakby w duchu żydowskiej tradycji yahrtzeit, 28 kwietnia 2020 r. w pierwszą rocznicę śmierci -- ale co najwyżej w formie supernowej. Wydaje się, że nawet słowo kuroniówka, które pamiętam ze swojej "wczesnej młodości", jakoś społecznie wyparowało. Jakby niezgodnie z prawidłami ekonomii języka na powrót zwrot ten zastąpiło sformułowanie "zasiłek dla bezrobotnych".

Ostatnie publiczne odniesienie do osoby Jacka Kuronia, na które trafiłem, to wywiad z Adrianem Zandbergiem z partii Razem [1], który ukazał się dwa dni po śmierci K. Modzelewskiego (i z pewnością nie był to przypadek).

Byłem ciekawy tej osoby, w szczególności przebytej przez niego drogi ideologiczno-politycznej, dlatego zanim sięgnąłem po prawie 900 - stronicową pracę Heleny Łuczywo i Anny Bikont z 2018 r. (Jacek) postanowiłem przeczytać zgarniętą skądś-kiedyś, autobiograficzną pracę J. Kuronia Wiara i wina. To ciekawy przykład pracy, która poza refleksją nad przeszłością mieści w sobie sporą dawkę samooskarżenia autora, próbę rozliczenia się ze swoimi poglądami i decyzjami. Forma składanej samokrytyki, zawierająca w sobie -- jak każda porządna samokrytyka -- również elementy wyznania wiary. W przypadku Jacka Kuronia nie tyle "nowej", co "modyfikowanej", bo w zasadniczych jej elementach wydaje się Kuroń (na przełomie lat) niezmienny i nieustępliwy. W czasach, w których autobiografie służą głównie (auto)promocji, zaś elementy ekspiacyjne zdają się jedynie pełnić rolę uwiarygadniającą, lektura autobiografii Jacka Kuronia daje uczucie próby twardego (a co może ważniejsze -- w miarę uczciwego) mierzenia się z przeszłością -- z wyborami politycznymi i ideologicznymi.

A wybory dokonywane przez Jacka Kuronia nie pasują w żaden sposób do obrazu komunistycznego opozycjonisty Anno Domini 2020. Obraz ten został (jak mi się wydaje skutecznie) przejęty przez narracje antykomunistyczne, w których to narracjach trudno umieścić Jacka Kuronia, piszącego -- wraz ze wspomnianym wcześniej Karolem Modzelewskim -- "List otwarty do partii" z marca 1965 roku. Krytyka obozu komunistycznego z pozycji marksistowskich (a Karla Marksa Jacek Kuroń w Wierze i winie wielokrotnie nazywa "Mistrzem"), to jednak nie to samo co opowieść o Solidarności z lat 80.

A Jacek Kuroń jako zadeklarowany socjalista-marksista w partii tkwił mocno. Znamienny jest fragment odnoszący się do tłumienia przez sowietów rewolucji węgierskiej w 1956 r. i związanych z tym refleksji dotyczących członkostwa w PZPR. Z jednej strony świadomość dokonywanej zbrodni, zdecydowanie wbrew kuroniowym ideałom, z drugiej -- decyzja o pozostaniu w ramach struktur partyjnych.
Tymczasem właśnie wtedy na naszych oczach rozgrywała się tragedia Węgier. Dogorywał walczący Budapeszt miażdżony sowieckimi czołgami. W prasie szły niecenzurowane reportaże z Węgier,  (...) [których autorzy - JG] pisali prawdę, szczerą, uczciwą prawdę, opowiadali się jednoznacznie po stronie rewolucji. A my, durnie, nie rozumieliśmy, że ta wolność słowa nie jest dowodem solidarności z Węgrami naszych władz - jest po to, by spacyfikować naród polski. (...) Pojawił się wtedy pomysł: złóżmy legitymacje partyjne. W ścisłym kierownictwie wszyscy chyba byliśmy członkami partii. W dyskusji jednak zdecydowaliśmy, że nie. Mieliśmy już poczucie, że jesteśmy zdradzeni, że Gomułka to nie jest ten człowiek - tu się nie oszukiwaliśmy. Pamiętam Krzysia Pomiana, który powiedział:
- Nie oddamy im partii, z partii można się dać wyrzucić, ale nie można z niej wystąpić.
I Krzyś pozostał temu pomysłowi wierny. W 1966 roku, kiedy Karol Modzelewski i ja siedzieliśmy już w więzieniu, młodzież na Uniwersytecie Warszawskim nazwana później komandosami (...) porozumiała się z Krzysiem Pomianem i Leszkiem Kołakowskim i zorganizowała na wydziale historii spotkanie w X rocznicę Października. Tam Leszek Kołakowski i Krzyś Pomian wygłosili teksty o wykańczaniu Października, za które obaj wylecieli z partii. I oni to zrobili świadomie po to, żeby ich wyrzucili. [s. 131-132]
I takoż było z Jackiem Kuroniem. Trwał przy systemie, z nadzieją na jego wewnętrzną reformę, starał się go od środka "podgryzać" -- aż go wyrzucili. Zresztą niewiele wcześniej niż Leszka Kołakowskiego i Krzysztofa Pomiana. Powodem wyrzucenia Kuronia było przygotowywanie do publikacji wspomnianego już wcześniej „Listu otwartego do partii”, czyli krytyki systemu z pozycji marksistowskich. Jak sam zauważa, był to jego (niezamierzony) początek rewizji marksizmu [s. 202].
Byliśmy przeświadczeni, że znaczna część społeczeństwa – szczególnie młodzież – to przeciwnicy systemu, ale utożsamiają go z socjalizmem, przez co są również przeciwnikami socjalizmu. Trzeba przeprowadzić szeroką, wyczerpującą krytykę systemu z pozycji marksistowskiej. Trzeba wydać taki tekst i rozpowszechnić – to wystarczy, aby zdobyć rzesze zwolenników. Byliśmy bowiem przekonani, że robotnicy w Polsce, w tym systemie biurokratycznego socjalizmu, są żywiołowo zwolennikami socjalizmu opartego na robotniczej demokracji. [2]
Publicznej rewizji treści „Listu otwartego do partii” Jacek Kuroń z Karolem Modzelewskim chcieli dokonać po ich pierwszym wyjściu z zakładu karnego [s. 274], do czego -- zgodnie ze wspomnieniami Kuronia -- mieli dojść obaj w tym samym czasie, niezależnie od siebie. Rewizja ta dotyczyła "sprawy narodowej", którą pominęli w treści listu, nie docenili jej znaczenia. Nie dlatego, że sami nie byli patriotami -- dlatego, że w systemie myślenia lewicowego kwestie "spraw narodowych" były pochodną wartości reprezentowanych przez socjalizm (sprawiedliwość, równość, solidarność itd.). W niewybrednych słowach Kuroń krytyce poddał także utopię, którą tworzyli "rozwiązując różne problemy na papierze". Konstruowali utopię i wyprowadzali z wartości porządek wymyślony. [s. 204]
Ład taki, gdyby się go udało - nie daj Boże, wprowadzić w życie - dopiero okazałby wszystkie swoje słabości. Pomysł, że można wymyślić porządek społeczny - zupełnie niezależnie od historycznego dorobku ludzkości, a zwłaszcza społeczeństwa, które by miało być jego podmiotem - jest największym defektem lewicowego myślenia. [s. 204]
To zdecydowanie był punkt zwrotny w myśleniu Kuronia. Od teorii marksistowskich J. Kuroń odciął się dopiero w listopadzie 1970 r. [s. 310]. Być może pomocna w zrozumieniu tego przewartościowania w myśleniu będzie jego bardzo ciekawa refleksja, którą sformułował w odniesieniu do ludzi konstruujących modele teoretyczne -- bez znaczenia, czego one dotyczą.
Ludzie, którzy konstruują modele teoretyczne, mają na ogół taką właściwość psychiczną, że swoje modele przeżywają jak rzeczywistość. Jest to więc dla nich doświadczenie życiowe, a człowiekowi jest bardzo trudno uznać swoje doświadczenia życiowe za fałszywe. [s. 202]
Ciekawy jest też punkt wyjścia, który w tym kontekście można przyjąć do teorii, z którymi Jacek Kuroń się identyfikował -- lub też dopiero zaczął się identyfikować w momencie pisania Wiary i winy. Książka nie powstawała przecież w ideologicznej próżni, a i można przyjąć, że odchodzenie od przyjętych afiliacji dla J. Kuronia to może być proces długi i bolesny. Kiedy bowiem w listopadzie 1970 r. doszedł do nowego modelu "z głębokim żalem zauważył, że nie jest on zgodny z marksizmem" [s. 310]. I porzucił marksizm. Piszę w kontekście jego fascynacji (?) teoriami związanymi z nurtem teologicznym, Kościołem i Bogiem. Przechodzi do ich opisu dopiero w ostatniej części książki (Lewica - prawica. Bóg), ale robi to momentami z taką gorliwością neofity, że aż trudno było mi uwierzyć, że to ten sam refleksyjny i wnikliwy Jacek Kuroń.

Szczególne znaczenie dla Kuronia, jak również (zgodnie z jego opinią) dla jego przyjaciół miało spotkanie z ludźmi żarliwie zaangażowanymi w chrześcijaństwo [s. 337]. Mowa z pewnością o zbliżeniu lewicującego środowiska komandosów z członkami Klubu Inteligencji Katolickiej (KIK) [por. s. 339-340], co było elementem konsolidacji środowisk opozycji demokratycznej w okresie PRL. Po marcu 1968 r. Kuroń i jego towarzysze zrozumieć mieli, że "front walki o demokrację przebiegał w poprzek podziału na lewicę i prawicę", z kolei "lewica antytotalitarna miała być tak nieliczna, że praktycznie nie mogła występować jako samodzielna siła" [s. 337]. I jasne, wszystko prawda, przełomowe orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 r. potępienie antysemityzmu w Tygodniku Powszechnym w 1956 r. (a kto napisał w Trybunie Ludu, że nie można być komunistą i antysemitą? Nikt [s. 338]). Te wydarzenia i gesty wskazywały na pewną awangardowość środowisk inteligenckich, zbliżonych do instytucjonalnego Kościoła katolickiego, które tworzyły istotną jakość w ramach opozycji antykomunistycznej.

Tyle tylko, że Jacek Kuroń idzie w swoich przemyśleniach znacznie dalej -- i czasem robi się trochę śmieszno, czasem trochę straszno. Odkrywa bowiem nagle, że "do religii trzeba dorosnąć" [s. 338]. Przeciwieństwo wiary w Boga odnajduje w co najwyżej anegdotycznej historii o Trzęsiłebie, kierowniku więziennej pralni -- a jednocześnie przewodniczącym kółka Towarzystwa Kultury Świeckiej ("takim urzędowym ateistą na to więzienie") -- który zamiast w Absolut wierzy "w schabowego i setkę wódki" [s. 338].
Uświadomiłem sobie, że człowiek bez sacrum, bez czegoś, co przekracza jego życie i co jest najgłębiej zakorzenione w kulturze, co właśnie jest kulturą ludzką, staje się zwierzęciem. To był dla mnie wielki wstrząs. [s. 338-339]
To zakorzenienie odnajduje w religii. Co prawda deklaruje, że "nie doszedł wciąż do wiary w Boga osobowego i do Kościoła" [s. 370], ale jednocześnie w odrzuceniu Boga, religii i Kościoła widzi przyczynę przerzucania wiary na elementy zdecydowanie mniej transcendentne -- partię, doktrynę.
(...) w braku Boga i co za tym idzie religii, Kościoła - pewne ich cechy przypisuje się partiom i doktrynom. To bardzo groźna deformacja. Zdałem sobie sprawę i uświadomiłem sobie, że przed grzęźnięciem w błąd moralny może uchronić tylko transcendentne prawo moralne, o które bardzo trudno bez Boga. [s. 370]
Na starym lewicowcu wrażenie nagle zaczynają robić "salon z tronem, z portretami prymasów na ścianach" [s. 343]. Człowieka, który kiedy czegoś nie rozumiał, to bardzo trudno było mu coś wyjaśnić, ponieważ kiedy zadawał pytanie, miał już wyrobiony pogląd (sic!) i potem ciężko było się przez to przebić [s. 344], który nie był też kimś, komu można byłoby coś radzić [s. 345], nazywa -- zupełnie bezrefleksyjnie powtarzając narrację rzymskich katolików -- Wielkim Prymasem. Co w sumie zabawne, mowa o kardynale Stefanie Wyszyńskim, który w decyzji o systemie głosowania w wyborach parlamentarnych z 1957 r. jednoznacznie wsparł opcję Władysława Gomułki -- blokując tym samym działania opozycji (w których uczestniczył Jacek Kuroń) wobec aparatu komunistycznego.
Po raz pierwszy w historii PRL na listach było więcej kandydatów niż mandatów do obsadzenia (oczywiście nie porównuję z wyborami 1947 roku). Wtedy właśnie wprowadzono zasadę, że kartka oddana bez skreśleń jest głosem oddanym na kandydatów z początku listy - to znaczy umieszczonych na miejscach mandatowych. Gomułka wezwał do głosowania bez skreśleń, a wsparł go bardzo zdecydowanie prymas Wyszyński. Był to cios w nasze koncepcje politycznego, masowego działania, tym bardziej, że w całym kraju na miejscach niemandatowych znaleźli się ludzie tak zwanej październikowej lewicy (...). Wiedzieliśmy, że jeśli wystąpimy przeciwko autorytetowi Gomułki i Wyszyńskiego, to przegramy z kretesem. [s. 133]
Odbrązowiłem sobie w głowie Jacka Kuronia. Po tym wszystkim ogarnęła mnie smutna refleksja, która -- jakimś cudem -- zapędziła prosto w stronę dramatów Thomasa Bernharda. A był wśród nich dramat Rodzeństwo (Ritter, Dene, Voss) [3], z którego wynotowałem poniższy fragment. W ramach puenty.
W książki wchodzimy
jak do restauracji
głodni spragnieni
wygłodniali moje dziecko 
Najpierw przyjmują nas uprzejmie obsługują
ale potem coraz gorzej nas obsługują
potem jeszcze gorzej
a w końcu nas przepędzają
albo my sami w pewnej chwili opuszczamy te restauracje
bo nie możemy wytrzymać ich smrodu
źle ugotowane
byle jak podane
wychodzimy
ale oczywiście
nie przed zapłaceniem potwornego rachunku 
Wchodzimy w te filozofie
jak do otwartych restauracji
i od razu siadamy przy stoliku dla stałych gości
i dziwimy się
że nie od razu obsługują nas tak
jak tego oczekujemy 
Jesteśmy zirytowani
także z powodu tych wstrętnych ludzi
którzy rozsiedli się obok nas w tej restauracji 
Wzywamy właściciela
ale właściciel nie przychodzi
i jeśli nawet
byliśmy z początku zachwyceni
może na przykład wystrojem restauracji
to już wkrótce przejmuje nas ona wstrętem
siedzimy niewygodnie
w przeciągu
rozchodzi się jakiś odór
podczas gdy my spodziewaliśmy się subtelnego zapachu pieczeni 
Obsługują nas niscy obrzydliwi kelnerzy
którzy nic nie umieją
tylko bez przerwy biegają bezmyślnie tam i z powrotem
i wszystko w końcu przynoszą
tylko nie to
co zamówiliśmy 
Potrawy są niejadalne
trunki zatrute
a kiedy chcemy pociągnąć do odpowiedzialności właściciela
mówią nam
że właściciel dawno umarł
(...)
W końcu omijamy wszelkie restauracje
do żadnych restauracji już nie wchodzimy
szyld może sobie świecić nie wiadomo jak
my przechodzimy obojętnie 
Okazuje się
że już nie ma żadnych właścicieli
że są już tylko pozbawieni skrupułów dzierżawcy
Źródła
[1] Zandberg: Półkę z "Dziełami" Marksa stojącą za biurkiem Jacka Kuronia mam zamiar pamiętać długie lata, wywiad przeprowadzony przez Donatę Subbotko, 30 marca 2019 r. (dostęp: 2020.03.23).
[2] Cytat z Jacka Kurskiego za: Maciej Gach, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski i „List otwarty do partii”, histmag.org, 19 marca 2020 r. (dostęp: 2020.03.23).
[3] Thomas Bernhard - dramaty, wpis z 7 kwietnia 2019 r., s. 316-318.

Książka
Jacek Kuroń, Wiara i wina. Do i od komunizmu, Biblioteka Kwartalnika KRYTYKA, wydanie III, poprawione, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1990 r.. ISBN: 83-7054-000-7.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nadzorować i karać. Narodziny więzienia

Archipelag GUŁag

Beksińscy. Portret podwójny