Dziennik 1954

Mimo, że "Subkultury w PRL. Opór, kreacja, imitacja" Mirosława Pęczaka przeczytałem pod koniec stycznia, do dziś nie udało mi się zebrać w sobie i napisać choć kilku słów na temat tej -- skądinąd -- ciekawej publikacji Narodowego Centrum Kultury. Powód wydaje się o tyle trywialny, co i znamienny: publikację M.Pęczaka zakupiłem za jedyne 9,99 zł w Nexto.pl w wersji elektronicznej (polecam wszystkim zainteresowanym tematem PRL oraz miłośnikom ebooków), Tyrmanda zaś mam w swej pełnej krasie -- z kartkami, okładką, ilustracjami i tą całą książkową otoczką na wyciągnięcie ręki. Tym samym włączenie mojego Kundla, klikanie raz za razem w celu znalezienia interesujących fragmentów i przełożenie tego wszystkiego na spójną, ciekawą w treści "recenzję" odstręcza mnie -- jak widać -- skutecznie. Można zaryzykować stwierdzenie (jak w pewnej sympatycznej reklamie, którą co jakiś czas emitują), że papier ma jednak przyszłość.

Dlatego do subkulturowej twarzy polskiego peerelu jeszcze pewnie kiedyś tutaj wrócę, a na razie ugoszczę Was Tyrmandem.

"Dziennik 1954" (który -- o czym warto tutaj wspomnieć -- mam na półce dzięki życzliwej pamięci warszawskich dziewczyn: Jankosko Kaś i Justyny, za co z tego miejsca serdecznie dziękuję i się  nisko kłaniam) to zapis trzech pierwszych miesięcy 1954 r., widzianych oczami nietuzinkowego dziennikarza, publicysty, oraz -- co istotne dla zawartości dziennika -- intelektualisty z szerokimi kontaktami w ówczesnym świecie kultury i nauki, Leopolda Tyrmanda. Zawartość publikacji można w pewnym sensie streścić przez zamieszczone na samym końcu dwa indeksy: indeks dat oraz indeks nazwisk (miłym dodatkiem jest indeks zdjęć, których w wydanej przez wydawnictwo MG wersji "Dziennika" nie brakuje). W swoim egzemplarzu mam jeszcze dedykację od Kaś i Justyny oraz kilka komentarzy dot. historii Warszawy autorstwa tej pierwszej, ale w swoich książkach leżących na półce tego na pewno nie znajdziecie ;-)

Pisanie było dla Tyrmanda -- stopniowo spychanego przez komunistyczne władze do narożnika bezczynności, marazmu i braku perspektyw -- formą odreagowania, próbą intelektualnego zmierzenia się z otaczającą rzeczywistością totalitarnego kraju. W tym sensie podzielał on los innych dziennikarzy Tygodnika Powszechnego (między innymi Jerzego Turowicza czy Stefana Kisielewskiego), którego emisję władze wstrzymały w 1953 r. po odmowie publikacji oficjalnego nekrologu Stalina.

Co wieczór odkrywam burtę dział, unoszę klapę otworów strzelniczych, ładuję działa amunicją myśli, spostrzeżeń, wniosków, i z sercem wypełnionym rozkoszą walki strzelam w przestrzeń. Efekt - rzecz jasna - żaden. W ten sposób mogę walić kilkadziesiąt lat z floweru do skały Gibraltaru i skutek będzie ten sam. Ale strzelanie ma sens dwojaki, w równej mierze wpływa na ostrzeliwanego, jak na strzelającego. Sam fakt strzelania dowodzi tego, że jest w mym życiu jeszcze jedna reduta, z której mogę strzelać. A tym samym przestaję czuć się bezwolnym. Niczym wobec jakiejkolwiek opoki. To wszystko. [s. 192-193] 
Spośród wielu ciekawych myśli Tyrmanda można znaleźć również takie, po przeczytaniu których wyraźnie widać, że od 1954 r. w niektórych kwestiach pozostaliśmy nadal tym samym, smutnym krajem -- i nic tu nie da zrzucanie winy na tych lub tamtych komunistów, żydów, masonów, cyklistów czy innych dyżurnych winnych. Zmienił się język, zmieniła się technologia, jednak duch mocno trwa w narodzie.
Mróz dochodzi do dwudziestu pięciu stopni w ciągu dnia. (...) Czekanie na tramwaj czy trolejbus jest w tych warunkach męczeństwem. Wydaje mi się, że jeśli Warszawa zdobędzie się kiedyś na zbrojne wystąpienie przeciwko régime'owi, to rewolucja zrodzi się w taką pogodę na przystankach. Dzika nienawiść płonie w oczach czekających godzinami na autobus na widok limuzyn komunistycznych dygnitarzy; takiej nienawiści nie zauważyłem nigdy we wzroku bezrobotnych spoglądających na auta milionerów. Jest coś nieludzko okrutnego w fakcie, że w taki mróz ludzie czekają godzinami w ogonkach do tramwaju, podczas gdy prasa warszawska ocieka wazeliną, pisząc o "wspaniałym darze Związku Radzieckiego dla Warszawy", nikomu niepotrzebnym drapaczu chmur. Gdyby komuniści chcieli naprawdę pomóc Warszawie, rozwiązaliby przede wszystkim palący i haniebny problem komunikacji, zamiast ładować miliony złotych w inwestycje czysto prestiżowe czy propagandowe. Ale ja odczuwam zawsze niejasną pewność, widząc przemarzniętych, spychających się pod koła w bezwzględnej, potwornej walce o wpakowanie się do wagonu ludzi, że ktoś się temu z satysfakcją przygląda, powtarzając z cicha: "Niech się męczą, niech się mordują, dobrze im tak, lepiej nas potem będą kochać, bardziej nam potem będą wdzięczni...". [s. 213]
Wobec opornych z tego środowiska stosuje się chwyty finezyjniejsze. Pozwala im się na krytykę, ale w ściśle ograniczonych ramach. Na przykład: urządza się pokaz projektów architektonicznych na rozwiązanie śródmieścia Warszawy, sprasza się nań publiczność pod hasłem: 'Przyjdź, krytykuj, doradź! Twoje krytyczne wypowiedzi są potrzebne i pożyteczne, będziemy je brali pod uwagę w naszej pracy!...". Oczywiście - bzdura. Nikt uwag tych nie będzie brał pod uwagę. Co zaś najważniejsze - w dyskusji takiej wolno atakować tylko i wyłącznie szczegóły, nie wolno zaś atakować socrealizmu w architekturze, który czyni z oblicza artystycznego Warszawy obrzydliwy, tandetny jarmark, usiany tanimi, lukrowanymi ciastkami. [s. 265]

Dla tych, którzy niekoniecznie o Warszawie -- w książce można znaleźć także kilka wątków łódzkich. W Łodzi 3 września 1945 r. Tyrmand po raz pierwszy spotkał swoją matkę po sześciu latach wojny, o Łodzi Tyrmand pisze jako o jednym z miast niezniszczonych przez wojnę, w której wraz z tkanką materialną miały zachować się także pewne elementy swobód -- rozwiązań alternatywnych, wymykających się aparatowi władzy.
Trzeba dokonać zabiegu, facet nie ma dostatecznej forsy na to, a co gorsza - trudno mu jest cokolwiek w Warszawie zorganizować (...). Są to wszystko obecnie problemy ciężkie i skomplikowane, albowiem komuniści zajmują wobec nich stanowisko zgodne z przekonaniami najciemniejszego kleru. W miastach niezniszczonych, takich jak Łódź, Kraków czy Katowice, łatwiej jest jeszcze o jakieś wyjście, Warszawa jest jednak miastem zorganizowanym terrorystycznie, zupełnie niemal na modłę sowiecką, i ludzie boją się w niej o wiele więcej niż gdziekolwiek indziej. [s. 400]
Wreszcie w tekście pojawia się ciekawy epizod z II Zjazdu KC PZPR, opisywanego przez ówczesną prasę reżimową.
Odświeżające są tylko niebaczne wyznania, jak owego sekretarza partyjnego z Łodzi, który ubolewał nad opozycyjnością łódzkich robotników i tłumaczył ją endeckimi wpływami w fabrykach włókienniczych. To ci ideologia! Piętnaście lat, jak nie istnieje legalne Stronnictwo Narodowe, a mają wpływy! I pomyśleć, że ja zawsze miałem endeków za bezmyślnych spryciarzy i obskurantów. A tu - taka siła duchowa! Tfu, z tymi komunistycznymi analizami nastrojów mas. [s. 413]
Podsumowując i kończąc (bo coś czuję że dziś przeżywam niemoc i nie wszystko chce się tu skleić tak, jakby tego wymagał kunszt opisywanej pracy Tyrmanda) -- warto. Nad lekturą spędza się trochę czasu

Może chcesz przeczytać również:
Książka:

Leopold Tyrmand: Dziennik 1954. Wersja oryginalna, Wydawnictwo MG, Warszawa, cop. 2011, ISBN 978-83-7779-011-3.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nadzorować i karać. Narodziny więzienia

Archipelag GUŁag

Opowieść podręcznej