Dzieci wolności

Z "Dziećmi wolności" Marca Levy'ego (kolejnej książce zgarniętej za grosze z półki w Realu) mam pewien problem.

Z jednej strony pomysł opisania działalności francuskiego Résistance z perspektywy wspomnień zaledwie dwudziestoletniego chłopaka wydaje mi się (mimo wszystko) fajną ideą. Opowieść, podzieloną na trzy rozdziały (odpowiadające trzem kolejnym okresom w życiu Jeannota -- ojca autora książki, jego brata Cloude'a i ich współtowarzyszy i współtowarzyszek z 35. brygady Résistance), czytało się całkiem płynnie, jak na poruszaną tematykę nawet nie aż tak bardzo obciążała psychikę -- choć opisy realiów codziennego życia w pogrążonej w wojnie Francji dawały do myślenia.

Z drugiej zaś strony cała opowieść "naładowana" problemami życia francuskiej młodzieży z ruchu oporu wydawała się w wielu miejscach taka... nijaka. Poczynając od opisów kolejnych "miłostek" głównego bohatera (które pojawiały się i znikały bez zgłębiania tematu i znaczących przyczyn), opisywane jak w średnim amerykańskim filmie wojennym (z koniecznym podkreśleniem po sto wielokroć -- aż do znudzenia, że kochać wówczas nie było wolno), przy czym opisy i dialogi wielokrotnie były niezwykle toporne. Na szczęście dla autora żeby w pełni wyczuć ten ciężki klimat, trzeba wczytać się w książkę.
"Żegnając się z nią tego wieczoru, nie widziałem, że była do szaleństwa zakochana w Marcu. Spotykali się w tajemnicy, podobno chcieli nawet razem zwiedzać muzea" [s .81]
- Zaczekajcie, to jeszcze nic - ciągnęła, coraz bardziej rozbawiona.
Claude i ja uprzejmie słuchaliśmy zakończenia jej opowieści. [s. 129]
Następnie: opisy akcji -- jak gotowce do scenariusza do filmu z Jamesem Bondemem...
"Nikt za jej plecami nie krzyknął: "Łapać złodzieja", facet jeszcze nie zauważył, że ukradziono mu rower. Przejechała na czerwonym, jej apaszka rozwiązała się, kiedy pojawił się samochód i rozległ się klakson. Przód auta lewą stroną zderzaka otarł się o udo Catherine, klamka drzwi uderzyła się w biodro. Zachwiała się, ale zdołała utrzymać równowagę. Nawet nie poczuła bólu, skrzywiła się tylko. Chciała przyspieszyć, zmusiła więc nogi do wysiłku, szprychy połyskiwały w słońcu, tempo było mordercze". (...) Piekielnie bolały ją nogi, ale kontynuowała dramatyczny wyścig z czasem. (...) To krew, która pulsowała w skroniach, nie głos śmierci, jeszcze nie. [s. 99]
... aż po opisy ociekające patosem jak golonka tłuszczem.
W przeciwieństwie do tych, którzy jawnie kolaborowali z nazistami, denuncjowali, aresztowali, torturowali, deportowali, do tych, którzy wydawali wyroki, rozstrzeliwali, do tych, którzy wolni od jakichkolwiek rozterek, udrapowali na sumieniu togę tak zwanego obowiązku, by nasycić rasistowską nienawiść, a więc - w przeciwieństwie do nich wszystkich, choć byliśmy gotowi ubrudzić sobie ręce, te ręce miały pozostać czyste. [s. 72-73]
Bohaterowie -- jeśli tylko popełniali błędy -- to jedynie te wynikające z młodzieńczej fantazji, nadmiernej ambicji czy świętego szaleństwa w świętej sprawie, godnego Joanny d’Arc. Wykreowanie niemal krystalicznych postaci można zrzucić na karb silnego związku emocjonalnego autora z opisywaną historią, jak również na przysługującą mu licentia poetica. Książka -- choć oparta na faktach -- w żadnym miejscu nie aspiruje do roli pracy historycznej. 

Tak czy inaczej -- książka nie porywa, ale czyta się całkiem dobrze. 5 na 10 punktów to bez mrugnięcia okiem.

Książka:
Marc Levy, Dzieci wolności (Les enfants de la liberté), wyd. Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2009, ISBN 978-83-7359-903-1.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nadzorować i karać. Narodziny więzienia

Archipelag GUŁag

Opowieść podręcznej